Gawęda to gatunek opowiadania wywodzący się z tradycji szlacheckiej. To dobrze opowiedziana historia. Pierwotnie ustna opowieść (od 19 w. także ludowa) mówiona w towarzystwie podczas spotkań, biesiad była zapisywana wierszem lub prozą. Mogła zawierać elementy anegdoty i sensacji, opinie, dygresje autora i różne inne skojarzenia.
Gawęda (gawędź) to wyrazy pochodzące od tego samego rdzenia, podobnie jak gawiedź i gaworzyć. Gawędzić wywodzi się od „gadania” – mówienia niezobowiązującego i bezmyślnego paplania. Z czasem jednak zmieniła swą rolę i przybrała poważny ton. Gawiedź z kolei to określenie grupy gapiów (natrętnych), który pojawiają się z nudów wszędzie tam, gdzie coś się dzieje. Gaworzyć odnosi się do niemowląt zaczynających mówić i wydających dźwięki, ale dawniej też do osób gawędzących, mówiących, opowiadających.
Potocznie gawędzić to mówić prosto i zrozumiale, barwnie i żywiołowo, spontanicznie, opowiadać jakąś historię, wzbudzając w odbiorcach zainteresowanie. To opowiadać dość rozwlekle z licznymi dygresjami, aby przekazać ważne idee czy informacje z doświadczeń życiowych, wrażenia z podróży, zasłyszanych historii, legend, tradycji czy zwyczajów lokalnych itd.
W świecie prostego ludu (również szlachty), w którym podróże i znajomość świata poza wsią zdarzały się niezwykle rzadko, gawędziarz to była osoba postrzegana jako „światowa” i mądrzejsza od reszty. To był ktoś obeznany z wieloma dziedzinami życia i „nowoczesny”.
Dla młodzieży 21. wieku nienawykłej do cierpliwego słuchania dłuższych wypowiedzi gawędziarz to dzisiaj: nudziarz i gaduła, czyli ktoś niepotrzebny. Aktualnie bowiem nie opowiada się świata słowami, od tego są media i filmy – to ich pragnie odbiorca a nie „przynudzania” (każda dłuższa wypowiedź ustna?).
Z kolei „gawiedź” to współcześnie „gapie” – grupa, która nie ma nic do powiedzenia, ale jest żądna bycia w centrum dziania się jakiejś akcji. Wielu z nich natychmiast zdaje/włącza relację na insta lub FB dla szerszego grona odbiorców i podniesienia własnej rangi/oglądalności.
Często spotykany dzisiaj wyraz „pogawędka” ma odniesienie do „gawędy”, jej krótszej formy i oznacza rozmowę z kimś zaufanym, komu należy coś wytłumaczyć.
Synonimy do gawędy to m. in.: opowiadanie, historia, legenda, bajka, baśń, podanie (ludowe) – przekaz, bajda (wymysł).
Przykłady
Jan Chryzostom Pasek „Pamiętniki” (fragment)
Rok pański 1658
Roku pańskiego 1658 król z jednym wojskiem pod Toruniem, drugie wojsko w Ukrainie, nasza zaś dywizyja z panem Czarnieckim: pod Drahimem staliśmy przez miesięcy trzy. In decursu Augusti poszliśmy do Danijej na sukurs królowi duńskiemu, który uczynił aversionem wojny szwedzkiej u nas w Polszcze. Nie tak ci to on podobno uczynił ex commiseratione nad nami, lubo ten naród jest ab antiquo przychylny narodowi polskiemu, jako dawne świadczą pisma, ale przecie mając innatum przeciwko Szwedom odium i owe zawzięte in vicinitate inimicitias, nactus occasionem, za którą mógł się krzywd swoich wtenczas, kiedy król szwedzki był zabawny wojną w Polszcze, pomścić, wpadł mu z wojskiem w państwo, bił, ścinał i zabijał. Gustaw, jako to był wojennik wielki i szczęśliwy, powróciwszy stąd, a niektóre fortece w Prusiech osadziwszy, potężnie oppressit Duńczyków tak, że i swoje od nich odebrał i państwo ich prawie wszystko opanował. Duńczyk tedy, koloryzując rzecz swoję, że to właśnie per amorem gentis nostrae uczynił, że pacta złamał i wojnę przeciwko Szwedom podniósł, prosi o sukurs Polaków, prosi też i cesarza. Cesarz wymówił się paktami, które miał z Szwedem, z tej racyjej posłać posiłków nie może; druga ekskuzacyja, że wojska protunc nie miał, pozwoliwszy królowi polskiemu wszystkiego zaciągnąć na jego usługę. Król tedy nasz posyła Czarnieckiego z sześciu tysięcy wojska naszego, posyła to quidem z swego ramienia generała Montekukulego z wojskiem cesarskim. Tam kazano nam iść kommonikiem, Wilhelm zaś, kurfistrz brandoburski, był in persona króla polskiego i on to był nad tymi wojskami quasi supremum caput. Zostawiliśmy tedy tabory nasze w Czaplinku, mając nadzieję powrócić do nich najwięcej za pół roka.
Tam, kiedyśmy wychodzili, było medytacyj bardzo wiele i różnych w ludziach wojskowych. Alterowało to niejednego, że to iść za morze, iść tam, gdzie noga polska nigdy nie postała, iść z sześciu tysięcy wojska przeciwko temu nieprzyjacielowi do jego własnego państwa, któregośmy potencyi w ojczyźnie naszej wszystkimi siłami nie mogli wytrzymać. A jeszcze też nie było conclusum, żeby wojsko cesarskie miało z nami pójść. Ojcowie do synów pisali, żony do mężów, żeby tam nie chodzić, choćby zasług i pocztów postradać; bo wszyscy nas sądzili za zgubionych. Ociec jednak mój, lubo mię miał jednego tylko, pisał do mnie i rozkazał, żebym, imię boskie wziąwszy na pomoc, tym się najmniej nie konfundował, ale szedł śmiele tam, gdzie jest wola wodza, pod błogosławieństwem ojcowskim i macierzyńskim, obiecując gorąco do Majestatu Boskiego suplikować i upewniając mnie, że mi i włos z głowy nie spadnie bez woli bożej. Gdyśmy tedy poszli do Cieletnic i do Międzyrzecza, już na granicę, uchodziło siła kompaniej i czeladzi nazad do Polski, osobliwie Wielkopolaczków spod tych nowo zaciążnych powiatowych chorągwi, jako to starosty osieckiego pułku i wojewody podlaskiego, Opalińskiego. Kozubskiego chorągiew wszystka się rozjechała, sam tylko z chorążym i z jednym towarzyszem z nami poszedł. Wojewody sandomirskiego, Zamojskiego, chorągiew hussarska została; wszystka kompania — verius dicam — pouciekała, tylko przy chorągwi sześć towarzystwa a namiestnik zostawszy, poszli przecie z nami i włóczyli się tak przy wojsku; zwaliśmy ich Cyganami, że to w czerwonych kilimach była czeladź. Spod inszych chorągwi po dwóch, po trzech. Tak owi tchórzowie i dobrym pachołkom byli serce zepsuli, że niejeden wodził się z myślami. Wchodząc tedy za granicę, kożdy według swojej intencyi swoje Bogu poślubił wota. Zaśpiewało wszystko wojsko polskim trybem O gloriosa Domina! konie zaś po wszystkich pułkach uczyniły okrutne pryskanie, prawie aż serca przyrastało i wszyscy to sądzili pro bono omine, jakoż i tak się stało.
Poszliśmy tedy tym traktem od Międzyrzecza. Przechodziło wojsko pagórek, z którego widać było jeszcze granicę polską i miasta. Jaki taki, obejrzawszy się, pomyślił sobie: „Miła ojczyzno, czy cię też już więcej oglądać będę!” Obejmowała jakaś tęskność zrazu, póko blisko domu, ale skorośmy się już za Odrę przeprawili, jak ręką odjął; a dalej poszedszy, już się i o Polszcze zapomniało. Przyjęli nas tedy Prusacy dosyć honorifice, wysławszy komisarzów swoich jeszcze za Odrę. Pierwszy tedy prowiant dano nam pod Kiestrzynem i tak dawano wszędy, pókośmy kurfistrzowskiego państwa nie przeszli; i przyznać to, że dobrym porządkiem, bo już była taka ordynacyja, żeby noclegi były rozpisane przez całe jego państwo i już na noclegi zwożono prowianty. Gdyż postanowiona była w wojsku naszym maniera niemiecka, że przechodząc miasta i na kożdej prezencie oficerowie z szablami dobytemi przed chorągwiami jechali, towarzystwo zaś pistolety, czeladź bandelety do góry trzymając. Karanie zaś było za ekscesy już nie ścinać ani rozstrzelać, ale za nogi u konia uwiązawszy włóczyć po majdanie, tak we wszystkim, jak kogo na ekscesie złapano, według dekretu lubo dwa lubo trzy razy naokoło. I zdało się to zrazu, że to niewielkie rzeczy; ale okrutna jest męka, bo nie tylko suknie, ale i ciało tak opada, że same tylko zostają kości.
[…]
Kazimierz Przerwa-Tetmajer „Na Skalnym Popdhalu”
O Walku Sietniaku (Fragment)
Walek Prascularz ze Zębu sietniak był. Głowę miał wielką jak kadź, na niej włosy rzadkie i żółte, a stojące jak szczeć. Polany miał na tej głowie, bo włosy kępkami rosły, a kępkami nie. Co tam do spacerowania było, to się mogło do słonka grzać, kiedy chciało, tym więcej że Walek kapelusza nie nosił. Może go i nigdy nie miał.
Gęba wielka, opuchła, blada, jak u topielca, oczy wyłupione na wierzch, niebieskobiałe, jak u ryby zaśniętej, wargi wywinięte, grube, obwisłe, czerwonożółte; z warg ciekło. Nos jakiś zarośnięty we środku. Pod gardłem wól, a nie to ino jeden, ale że dwa. Jeden na drugim, jak gołąbki na wiosnę.
Całe ciało pokrzywione, pokręcone, pogarbione, połamane – nic byś tam prostego nie uświadczył, chyba kij, co się na nim Walek podpierał. Ładny był – nie było co powiedzieć. Potwora i potwora. A jeszcze się i jąkał, ledwie krztusił.
Było mu siedm lat, pomiarkowali rodzice, co to będzie za parobek, że tęgi, i wygnali to z domu. Wrócił się. Wybili. Poszedł i znowu wrócił. Wybili znowu. Znowu poszedł i znowu wrócił. Ej, dobili tak, że czysto zdrętwiał. Kawałka skóry na nim całej nie było. Sprzecinali gałęziami het. Naprzódzi go bił ino ojciec, potem go bili ojciec i matka, za trzecim razem wraz i rodzice, i obaj bracia, i siostra. Bili, bili – i już się nie wrócił. Wyleżał za ogrodem pół dnia, w smreczkach pół nocy, i poszedł. Lazł, lazł, aż wyłaził, że mu gęsi dali paść. Pasł gdziesi w Skrzypnem, potem w Podczerwiennem, w Ratułowie… Pasał, a jak mu się co nie powiodło, bili i wypędzali.
Wędrował, aż znowu gęsi do pasienia znalazł. Nie był już taki zupełnie do niczego – ze sietniaków był najfajniejszy.
Tak wyżył dziesięć lat? już mu ich było siedmnaście.
Pasł w lecie, we worek opasterzony, w zimie żebrał w lecie i w zimie w płóciennych gaciach chodził, a nie najedzony był jeszcze nigdy. Mrzygtód był i takie było jego przeznaczenie.
Myślał on sobie różne rzeczy. Myślał: Bez co to tys to, co jo jest taki? Co jek komu zrobił i co jek winowaty, co jo je jest taki?… Bo on dobrze musiał snadź wiedzieć: jaki był.
Raz – służył on wtedy u Słodyczków w Ostryszu – widział, że się młody Słodyczka Jędruś, śliczny parobek, długo przezierał w przezieradełku. Wziął on je potem, kiedy Jędruś wyszedł do pola. z okna. i począł się sam sobie przyglądać. – Potwora jek – pomyślał i westchnął.
Była tam dziewczyna także śliczna, siostra Jędrusiowa, Agnisia. Ona pasła krowy, on gęsi. Miała ze czternaście lat. Pasterze krówscy piekli raz ziemniaki i Walek sie nabliżył, że mu tam przecie rzucą jaki; bo on z chałupy nie dostawał od gaździny nigdy nic, dobrze jak jeszcze na czczo nie wypędzał z chlewika rano. Podszedł ku pasterzom, było ich kilkoro, chłopcy i dziewczęta, siedzi i patrzy. To patrzy na ziemniaki, co sie pieką, to na Agnisię, co je biczyskiem przewracała w węglach.
Jedli, a on patrzał i łykał. Zbliżyć sie nie śmiał, siedział tak o dwa kroki od innych. Na koniec Agnisia wyciągnęła ku niemu rękę z ziemniakiem i mówi: – Ne! – a ten sie pochylił ku niej więcej, niż trzeba było, i chuchnęło mu sie przy tym z gardła. Czy chciał dmuchnąć na ziemniak zawczasu, że gorący, czy co… A Agnisia rzuciła ziemniak i cofnęła sie w tył.
– Cos sie stało? – jęknął.
– Bo ci śmierdzi z gęby, co raty! – odpowiedziała. Nie podniósł ziemniaka, odszedł. Zabrali sie niedługo i pasterze z krowami, on został jeszcze. Kiedy sie oddalili. zbliżył sie ku popielisku, szuka, nie znalazł nic, tylko ten ziemniak, który Agnisia rzuciła. Podniósł. Wtem patrzy: Idzie pies. Co zamyślał, dość, że psa zawołał. Wyciąga rękę z ziemniakiem ku niemu i woła: – Na tu! na tu! – Stanął pies. Wabi psa ziemniakiem, przywabił ku sobie. Daje mu ziemniak niby, a chyli sie ku niemu i chuchnął mu w nozdrza. Pies kichnął, głową skręcił i spojrzał jednym okiem na niego.
– O! to musi śmierdzieć fest! – pomyślał Walek i zadumał sie . A w zadumaniu opuścił rękę z ziemniakiem po sobie l pies wyjął mu ziemniak z palców i zjadł. Dopiero Walek w złość – łap za kamień ze ziemi. Pies w nogi i tyle widział jego i ziemniak, tylko sie przekonał dokumentnie, że aż pies kicha.
No, już się też więcej ku nikomu z gębą nie pchał. I tak się zrobiło, jakby zaczął gnić. Lały mu sie jakieś wody z uszu, z nosa. z gęby, nawet z oczu, na głowie się porobiły bolaki. wrzody. „Walek kopy siana na polanak ustawio” – śmiały się dzieci. Po całym ciele się też wrzody pękające porobiły, cały był mokry.
Przychodzi w jedno rano Słodyczkula, gaździna, i powiada mu, a głos miała, jak to często między Podhalanki. ostry jak bicz:
– Bier sie , jus nie bees paść gęsi.
– Nie?
– Mom ci dwa razyj godać? – świsnęła mu nad uchem głosem jak biczem.
Walek już dobrze wiedział, że sie pytać dużo nie trza, bo w łeb biją, w brzuch kopią, w plecy popychają, noga. to noga, a kula drewniana, to kula. Poszedł. Idąc myślał. Juści nie bez co ine go wygnali, ino bez te rany. Hej! To ci dopiero śmierdzieć musi!… Bo on sam to i nie tak wiele czuł zarośniętym nosem.
Idzie i wyszedł na taki brzeżek nad potokiem, wysoki. turnisty. a w potoku w dole kamienie nastyrmane, ostre głazy, jeden na drugim. Patrzy dookoła się – majowy był dzień, jasny. W polu robili ludzie, krzątali się, śpiewali. Wesoło było.
Niedaleko była kapliczka; Pan Jezus w niej siedział półnagi, w cierniowej koronie, pokrwawiony, i opierał brodę na ręce.
Przechodzi Walek mimo, spojrzał w kapliczkę, uwidział Pana Jezusa. […]